Minęły pierwsze dwa tygodnie studenckiego życia. Bo tak to się chyba nazywa... To był czas wątpliwości, niepewności i może nawet przerażenia. Ale z drugiej strony był to czas przyzwyczajania się do nowych zajęć, poznawania nowych ludzi. Przyznam, że z tym drugim to był, i nadal zresztą jest, kosmos. 300 ludzi na roku, a prawdopodobieństwo, że osoba, którą za chwilę poznam jest z mojej grupy, jest w zasadzie niezbyt duże :D Do tej pory nie potrafię wskazać wszystkich, którzy do mojej grupy należą, no ale przecież to dopiero początek :> Jak na razie uczęszczałam na wszystkie zajęcia, ale chyba odpuszczę sobie wykłady z prawa trwające 2,5h, na których psorek siedzi i czyta książkę na głos... No i filozofia to jest po prostu masakra :P Żeby nie było - mam też przedmioty bardziej związane z moim kierunkiem, np. mikroekonomia, matematyka czy podstawy marketingu. Hm, w zasadzie psychologia też ma dużo powiązanego z ZiMem i to są jedyne wykłady, na których NIE mam ochoty przysnąć, ha! Studia także dowiodły mi, iż życie jest pełne niespodzianek, a świat jest mały... Otóż jestem na roku z kolegą z klasy ze szkoły podstawowej. Ależ mnie zdziwienie wzięło, gdy na inauguracji usłyszałam jego imię i nazwisko. To zabawne, ale całkiem fajne, po 6 latach spotkać kogoś, z kim spędzało się pierwsze lat kształcenia. I nawet bez problemu mnie rozpoznał, hehe. Fajny, fajny chłopak, bardzo dobrze mi się z nim rozmawia tudzież siedzi na mega nudnych wykładach z socjologii. Nooo ale ma dziewczynę, więc ponownie 1:0 nie dla Kasi :PGeneralnie, to siostra się ze mnie śmieje, że poszłam na studia po to, żeby znaleźć sobie męża, buehehehe. Może coś w tym jest, bo ile można mieć samotne i puste serce?
Ble ble.
Jak dobrze, że jest już weekend. Cały tydzień chodzę niedospana, oj muszę to nadrobić koniecznie. :)